Zielona Góra- bez szans na zmiany
O Zielonej Górze nie ma już sensu pisać- w tym mieście, mimo wysiłków wielu osób (por. teksty „Przystanku Gazeta”), nic się nie zmienia. Władze wciąż nie mają jakiejkolwiek koncepcji wyjścia z gospodarczego dołka, w jakim znalazło się nasze miasto.
Słucham właśnie muzyki z minimalistycznej opery Philipa Glassa „Akhnaten”. I myślę sobie, ile w tym mieście mogłoby się dzieć gdyby wreszcie pojawili się inwestorzy, dobrze płatne i atrakcyjne miejsca pracy, a odpływ młodych zdolnych byłby zatrzymany.
Zielona Góra, poza brakiem miejsc pracy, to także fatalna jakość życia, nic więc dziwnego że młodzi po studiach wyjeżdżają. Moi przyjaciele na skatepark muszą jeździć aż do Frankfurtu nad Odrą. Imprez muzycznych jest mało, całe centrum miasta jest wymarłe. Wieczorami ulice są puste. Przechodniów brak- może ci ruchliwi wyjechali?
Dziś życie toczy się w wielkich aglomeracjach. Kluby i oferta imprez przyciągają młodych ludzi, bo to w nich spędzają wolny czas. W Zielonej Górze nic takiego nie ma, a jeśli jest, to nieatrakcyjne dla młodych ludzi. Raz w tygodniu podwoje otwiera nielegalne miejsce imprez, ale to trochę za mało. Czemu tak się dzieje? Czy w Zielonej Górze już nic się nie opłaca?
W Warszawie np. w tygodniu jest po kilka imrez klubowych w każdy wieczór, można przebierać w rodzajach muzyki. Codziennie możemy gdzieś iść. W weekend to w ogóle Do domu wrócimy nocnym autobusem, ale dojdziemy piechotą- kluby są w centrum. W Zielonej Górze nocnych ne ma, dystanse są niekiedy dwa razy dłuższe niż w Warszawie.
W Zielonej Górze jest nawet galeria sztuki współczesnej do której można pójść, ale nie umywa się do np. warszawiskiej Zachęty z wystawami Sasnala, albo skandalistycznymi filmami o polskich transwestytach krojących ogórki w kuchni.
Zielona Góra z polskiej perspektywy to koniec świata. Mimo to pociąga. Nie ma w Warszawie zapachu parku, liści, nie ma klimatu małomiasteczkowego, tej grupki ludzi z którymi zacisnęliśmy więzi. Tu mamy wiele powierzchownych znajomości. Przyjaciół na imorezy, z którymi tylko mawiamy się w klubach, aby się bawić. Ludzi których znamy z klubów czy treningów, ale nie zapraszamy do domu.
Słucham właśnie muzyki z minimalistycznej opery Philipa Glassa „Akhnaten”. I myślę sobie, ile w tym mieście mogłoby się dzieć gdyby wreszcie pojawili się inwestorzy, dobrze płatne i atrakcyjne miejsca pracy, a odpływ młodych zdolnych byłby zatrzymany.
Zielona Góra, poza brakiem miejsc pracy, to także fatalna jakość życia, nic więc dziwnego że młodzi po studiach wyjeżdżają. Moi przyjaciele na skatepark muszą jeździć aż do Frankfurtu nad Odrą. Imprez muzycznych jest mało, całe centrum miasta jest wymarłe. Wieczorami ulice są puste. Przechodniów brak- może ci ruchliwi wyjechali?
Dziś życie toczy się w wielkich aglomeracjach. Kluby i oferta imprez przyciągają młodych ludzi, bo to w nich spędzają wolny czas. W Zielonej Górze nic takiego nie ma, a jeśli jest, to nieatrakcyjne dla młodych ludzi. Raz w tygodniu podwoje otwiera nielegalne miejsce imprez, ale to trochę za mało. Czemu tak się dzieje? Czy w Zielonej Górze już nic się nie opłaca?
W Warszawie np. w tygodniu jest po kilka imrez klubowych w każdy wieczór, można przebierać w rodzajach muzyki. Codziennie możemy gdzieś iść. W weekend to w ogóle Do domu wrócimy nocnym autobusem, ale dojdziemy piechotą- kluby są w centrum. W Zielonej Górze nocnych ne ma, dystanse są niekiedy dwa razy dłuższe niż w Warszawie.
W Zielonej Górze jest nawet galeria sztuki współczesnej do której można pójść, ale nie umywa się do np. warszawiskiej Zachęty z wystawami Sasnala, albo skandalistycznymi filmami o polskich transwestytach krojących ogórki w kuchni.
Zielona Góra z polskiej perspektywy to koniec świata. Mimo to pociąga. Nie ma w Warszawie zapachu parku, liści, nie ma klimatu małomiasteczkowego, tej grupki ludzi z którymi zacisnęliśmy więzi. Tu mamy wiele powierzchownych znajomości. Przyjaciół na imorezy, z którymi tylko mawiamy się w klubach, aby się bawić. Ludzi których znamy z klubów czy treningów, ale nie zapraszamy do domu.
Nie ma sensu więcej pisać- to tyle, jeśli chodzi o różnice kulturowe. W Zielonej Górze ludzie się nie chodzą bawić. Nie wiem czemu, to nieprawda że miasto za małe. Nawet nie ma takich „małych” imprez, na których „gra i śpiewa zespół Mewa”, albo didżeja który puszcza muzykę reggae z płyt winylowych. Nie istnieje kultura alternatywna, te imprezy regae czy d’n’b znane z większych miast. Choć tutaj ona się już bardzo skomercjalizowała, w klubach są drogie napoje i salki w których ludzie bez skrępowania palą marihuanę, rzecz nie do pomyślenia w Zielonej Górze, gdzie ludzie wciąż palą skręty w toaletach.
Nigdy nie byłem w Zielonej Górze ale samo miasto bardzo pozytywnie mi się kojarzy. Nie potrafię powiedzieć skad to uczucie.
OdpowiedzUsuńMoże z powodu mojej mamy, która mile je wspomina z czasów swojej młodosci kiedy przyjeżdzała do Zielonej na słynne winobrania.
Mieszkam w mieście zdecydowanie mniejszym, połozonym pomiędzy Wrocławiem a Opolem, więc doskonale znam uczucie pokusy dużych aglomeracji i tęsknoty za kameralnym małomiasteczkowym klimatem kiedy minie pierwsze zachłysnięcie sie co tu dużo mówić, iluzją molochów. Duże miasta bezapelacyjnie maja swoją wartość. Mówie to jako koleś mogacy korzystać z uroków choćby Wrocławia, miasta napędzanego kultura młodych ludzi na co dzień. Ale świadomośc wartości jaką niesie spokój małych "meksykańskich" mieścin jest bezcenna. Tym bardziej jeśli jest to świadomość ukształtowana - poza teorią- życiowym doswiadczeniem. Doswiadczeniem, do którego prowadzi nieraz klasyczna zadyszka spowodowana pędem tak naprawdę do nikąd, zagubieniem i byc moze banalnym ale bardzo sprawdzalnym w praktyce pytaniem -Dokąd ja właściwie zmierzam, co i z kim chce osiągnąć?
Maciek
kidd28@wp.pl