Polska ściana…. zachodnia
Rośnie nam nowa strefa stagnacji- Polska zachodnia, pogranicze Niemiec, milionowy region Lubuskiego. Współpraca z Niemcami okazała się iluzją, kapitał tym regionem zbytnio się też nie zainteresował, niektórymi miastami wręcz wcale. Lokalna kultura ma prowincjonalny charakter, regionem rządzi filc powiązań mediów i polityki. Młode pokolenia masowo wyprowadzają się z tej części Polski. Czy na pograniczu polsko-niemieckim grozi taki sam zastój jak po zachodniej stronie pogranicza, gdzie miasta skurczyły się i burzy się opustoszałe bloki? A może jednak ten region ma jeszcze szanse na szybki rozwój?
Po czterech godzinach podróży z Wrocławia z prędkością nieco ponad 30 km/h po zapadających się w błocie i pokrzywionych torach „Odrzanki”, magistrali kolejowej którą się wywozi polski węgiel, ale już jej nie naprawia, docieramy do 120-tysięcznej Zielonej Góry. Wchodzimy do cuchnącego straszliwym odorem wypełnionego bezdomnymi budynku dworca, i nagle odnajdujemy się w Polsce B.
W zachodniej Polsce, tak wydawałoby się korzystnie położonej przy granicy niemieckiej, świat się w dużej mierze zatrzymał dekadę temu. W 120-tysięcznej Zielonej Górze upadły niemal wszystkie dawne tuzy gospodarcze: Zastal, Polon, Zefam, Polska Wełna, inne się nie rozwinęły. Miasto zostało z kilkoma niewielkimi firmami, jedną firma nowych technologii (ADB Global), i jako chyba jedyne w Polsce miasto tej wielkości jest pozbawione dużych zewnętrznych inwestorów- po 1990 roku nie wszedł nikt duży. Bezrobocie w regionie wynosi 16,9 %, co sytuuje ten region w okolicach ściany wschodniej.
Sytuacja powoli się zmienia: powstaje jedna galeria handlowa, inwestorzy zainteresowali się tutejszą malutką strefą gospodarczą na której po latach coś zaczęło powstawać, ale na odbicie się od dna to miasto chyba jeszcze musi poczekać. Coś się zmienia: Zmodernizowano stadion żużlowy, naprawiono schody prz sądzie, odtworzono niewielki fragment przedwojennego ogrodu botanicznego, kosztem 18 mln powiększa się gmach komunalnej restauracji „Palmiarnia” mieszczącej niewielką kolekcję egzotycznych palm i roślin, wreszcie wyremontowano zrujnowaną scenę amfiteatru ongiś goszczącego międzynarodowy festiwal, do tego zabrano się za zdewastowane parki- ale wszystkie te inwestycje są chyba nie najpilniej potrzebne w tym pozbawionym nawet nowoczesnego basenu mieście.
Trudno pozbawić się wrażenia że w tej zapaści miasta kluczową rolę odegrały powiązane z lokalnym światem polityki tamtejsze media lokalne. Czytając je często odnosimy wrażenie czytania propagandy sukcesu z dawnych lat- praktycznie same pozytywne fakty, niemal brak głosów konstruktywnej krytyki. Niezależne dziennikarstwo w tym regionie jakby nie istniało- może dlatego że wszyscy się znają.
Po czterech godzinach podróży z Wrocławia z prędkością nieco ponad 30 km/h po zapadających się w błocie i pokrzywionych torach „Odrzanki”, magistrali kolejowej którą się wywozi polski węgiel, ale już jej nie naprawia, docieramy do 120-tysięcznej Zielonej Góry. Wchodzimy do cuchnącego straszliwym odorem wypełnionego bezdomnymi budynku dworca, i nagle odnajdujemy się w Polsce B.
W zachodniej Polsce, tak wydawałoby się korzystnie położonej przy granicy niemieckiej, świat się w dużej mierze zatrzymał dekadę temu. W 120-tysięcznej Zielonej Górze upadły niemal wszystkie dawne tuzy gospodarcze: Zastal, Polon, Zefam, Polska Wełna, inne się nie rozwinęły. Miasto zostało z kilkoma niewielkimi firmami, jedną firma nowych technologii (ADB Global), i jako chyba jedyne w Polsce miasto tej wielkości jest pozbawione dużych zewnętrznych inwestorów- po 1990 roku nie wszedł nikt duży. Bezrobocie w regionie wynosi 16,9 %, co sytuuje ten region w okolicach ściany wschodniej.
Sytuacja powoli się zmienia: powstaje jedna galeria handlowa, inwestorzy zainteresowali się tutejszą malutką strefą gospodarczą na której po latach coś zaczęło powstawać, ale na odbicie się od dna to miasto chyba jeszcze musi poczekać. Coś się zmienia: Zmodernizowano stadion żużlowy, naprawiono schody prz sądzie, odtworzono niewielki fragment przedwojennego ogrodu botanicznego, kosztem 18 mln powiększa się gmach komunalnej restauracji „Palmiarnia” mieszczącej niewielką kolekcję egzotycznych palm i roślin, wreszcie wyremontowano zrujnowaną scenę amfiteatru ongiś goszczącego międzynarodowy festiwal, do tego zabrano się za zdewastowane parki- ale wszystkie te inwestycje są chyba nie najpilniej potrzebne w tym pozbawionym nawet nowoczesnego basenu mieście.
Trudno pozbawić się wrażenia że w tej zapaści miasta kluczową rolę odegrały powiązane z lokalnym światem polityki tamtejsze media lokalne. Czytając je często odnosimy wrażenie czytania propagandy sukcesu z dawnych lat- praktycznie same pozytywne fakty, niemal brak głosów konstruktywnej krytyki. Niezależne dziennikarstwo w tym regionie jakby nie istniało- może dlatego że wszyscy się znają.
Fot. Widoki Zielonej Góry i jej Palmiarnii na Wzgórzu Winnym
Ławeczki przed zielonogórskim BWA, tamtejszą galerią sztuki to miejsce spotkań młodego pokolenia. Dziś zdziesiątkowanego- wyjechały prawie wszystkie starsze roczniki, wśród spotykającej się tam młodzieży dominują nastolatki. Dla nich konserwatywne i zadzierającea nosa media, często reprezentujące tylko głos starszych pokoleń są jego „betonowym fundamentem” tego miasta, wciąż rządzonego przez bardzo jeszcze komunistyczną „lewicę”. Wg opinii spotykających tam się młodych ludzi Zielona Góra, centrum kulturalne i edukacyjne tego regionu, jest dziś miastem bez perspektyw w życiu społecznym czy zawodowym, miastem przepełnionym marazmem, nudą, a jego kultura jest zdominowana przez gust osób w wieku emerytalnym. Wg słów bębniarza Dżonnego, jednego z lokalnych rastamanów, wieczorami w tym mieście jedyną atrakcją są fontanny i neonaziści, ostatnio notorycznie atakujący młodych z innych subkultur i których pełno jest na jego osiedlu, przez co nawet spacer z psem jest niebezpieczny.
Dla większości z blisko 20 tysięcy studentów Zielona Góra jest tylko krótkim przystankiem w drodze do innych miast czy krajów, tutaj się uczą na miejscowym uniwersytecie, ale konserwatywna aura podstarzałego miasta zdecydowanie im nie odpowiada. Wg słów jednego ze studentów, być może jest to miasto wygodne i atrakcyjne dla 40-latków, ale jest tragicznie nudne dla 20-latków. Inni studenci wręcz żartowali, że pod względem ciszy i spokoju Zielona Góra może rywalizować o turystów z lasami i górami, a hasłem promocyjnym miasta powinien być slogan „wycisz się w Zielonej Górze”. Brakuje życia studenckiego, klubów, miejsc spotkań, a hałasy na starówce przeszkadzają mieszkającym tam starszym osobom. Zielona Góra jest „zagłębiem kabaretowym” bez kabaretów, a kluby studenckie w których one się wykluwały, niedawno zamknięto. A o nowych kabaretach ani widu, ani słuchu. Fenomen lat 90-tych raczej się już wyczerpał.
Młodzi po studiach, jeśli mieszkają jeszcze w Zielonej Górze, to wolny czas poświęcają na sporty (takie jak skateboarding, snowboard, sztuki walki takie jak capoeira czy krav maga), także te ekstremalne, takie jak downhill, motocross, quady czy mountainboarding, powoli znajdujące fanów w tym górzystym mieście. Bawią się w nielicznych już klubach, chociaż imprez w nich wciąż ubywa. Do tego władze wydały niedawno wojnę nielegalnemu plakatowaniu, rugując sporą część życia klubowego, i mimo protestów problemu nie rozwiązało.
Miasto masowo opuszczają młodzi artyści i twórcy, tutejsza młoda bohema artystyczna generalnie wyniosła się do bardziej im przyjaznego Wrocławia albo wyjechała za granicę. Po wielkim międzynarodowym festiwalu muzycznym została wielka pustka i zarządzany na powiatowym poziomie dom kultury oferujący rozrywki dla pokolenia 60-latków i afisze rodem z ciężkiej komuny. Głównym wydarzeniem artystycznym miasta jest Winobranie, lokalna odmiana święta plonów adresowana raczej do starszego pokolenia, pamiątka po tradycjach winiarskich. Jest to Winobranie bez wina, a lokalni politycy wciąż nic nie zrobili by pomóc tym którzy reaktywują dawne tradycje. Zielonogórskie wino z winogron, produkt na przyzwoitym europejskim poziomie, można wciąż kupić jedynie nielegalnie.
Na północy tego regionu jest nie lepiej. Gorzów w jeszcze większym stopniu jest miastem które nie zatrzymuje młodych, brakuje tutaj typowego życia studenckiego, upadają kluby młodzieżowe, choć na 4 uczelniach na 11 kierunkach studiuje tutaj 9 tysięcy osób. Reaktywowano ongiś kultowy festiwal „Reggae nad Wartą”, powstają kolejne śródmiejskie galerie handlowe takie jak otwierana we wrześniu Askana, jest nieporównanie więcej przemysłu niż w urzędniczej Zielonej Górze, powstaje m.in. fabryka telewizorów.
Fot. Wielkomiejskie panoramy Gorzowa
Miasto pracuje wraz z urbanistami nad przebudową centrum miasta, powoli otwiera się na Wartę, odtworzono przedwojenny Most Staromiejski, powstaje obwodnica, wyremontowano bulwary, próbuje ożywić znajdującą się po drugiej stronie przecinającej ścisłe centrum rzeki dzielnice Zawarcie. Dość kontrowersyjnym pomysłem jest idea zlikwidowania linii tramwajowej na głównym deptaku miasta, bowiem w miastach Zachodu tramwaje generalnie wracają go stref ruchu pieszego, oczywiście są to pojazdy innej generacji niż zdezelowane i brzydkie „helmuty” kursujące po Gorzowie.
Miasto wydaje się być zarządzane prężniej od stojącej od lat w miejscu Zielonej Góry. Mimo to od lat trwa cicha i wyniszczająca wojna między oboma największymi ośrodkami województwa- pochodzącego z Gorzowa premiera Marcinkiewicza w kuluarach oskarżano o blokowanie zielonogórskich inwestycji (takich jak np. lotnisko), a gorzowiacy odwdzięczają się podobnymi pomówieniami. Różne urzędy porozrzucano w obu miastach, w Gorzowie urzęduje wojewoda, w Zielonej Górze marszałek. Niedawno do rangi symbolu urosła walka między obu miastami o siedzibę telewizji.
Mitem okazała się być współpraca z przygranicznymi Niemcami, która udała się jedynie w dziedzinie edukacji dobre przykłady to Uniwersytet Viadrina czy polsko- niemieckie gimnazja. Obie społeczności żyją dziś zupełnie osobno, nie wchodzą sobie w drogę ani też nie współpracują. Brakuje nawet przestrzeni do choćby dialogu. Brak jest regionalnych polsko-niemieckich mediów, a lokalne media po cichu wycofały się z transgranicznej współpracy.
A jest o czym mówić- od lat podróż 150 km z Berlina do Zielonej Góry trwa nawet i 6 godzin, a podróżni zmuszeni są do wielokilometrowego marszu pomiędzy dworcami po obu stronach granicy, by przesiąść się na polskie autobusy. Jedynie do Kostrzyna da się dojechać wygodnie koleją, co godzinę docierają tu z odległego o 50 km Berlina pociągi prywatnego Connex-u, ale już na granicznym peronie stoi polski kolejarz, który kasuje podróżnych po 20 zł. Od lat nie można tez doczekać się bezpośrednich pociągów z Berlina do Gorzowa. A to 4,5-milionowy Berlin jest kulturalnym i gospodarczym centrum dominującym od wieków w tym regionie.
Uwe Rada, berliński publicysta któremu na sercu leży ten region, zauważa że dla przeciętnego Niemca ten rozpoczynający się 60 km od Berlina region Lubuskiego jest biała plamą na mapie. Pogranicze, miast być miejscem spotkania obu kultur, jest regionem „Abwanderungu”, z którego się pospiesznie emigruje po skończeniu edukacji. Niemieckie nadgraniczne miasta, takie jak Guben, Eisenhuettenstadt, Frankfurt nad Odrą, to miejsca gdzie burzy się opustoszałe bloki, a liczbach mieszczan spadła od upadku muru o 1/3. Ekonomiści nazwali ten proces mianem kurczenia miast, wywołanym ekonomiczną degrengoladą.
Na polskiej granicy urywa się schemat komunikacji zbiorowej rozwieszony na każdej stacji i w każdym brandenburskim i berlińskim pociągu, urywa się też precyzyjny system w którym pociągi regionalne kursują co 30 lub 60 minut. Do Polski dojedziemy jedynie samochodem osobowym- w woj. Lubuskim ogromnym problemem jest komunikacja zbiorowa. Kolej upadła do tego stopnia że po województwie jeździ się niemal bez wyjątku autobusami, a te są nijak powiązane z niemieckim systemem transportu zbiorowego. Dla typowego Niemca transport zbiorowy po wschodniej stronie Odry niemal nie istnieje- on jest przyzwyczajony do innej częstotliwości kursowania, innego standardu.
Podejmowane już dekadę temu próby stworzenia konkurencji dla PKP nie powiodły się, choć władze od lat mówią o potrzebie ogłoszenia przetargu na obsługę linii kolejowych. Dziś po zdezelowanych torach z rzadka wleką się pociągi-widma wiozące nieraz po kilka osób, za które samorząd płaci PKP najwyższe w kraju dotacje w przeliczeniu na pociągokilometr. Do tego brak jest bezpośrednich połączeń transgranicznych, czy to autobusowych, czy kolejowych. Nie mając samochodu, granicę musimy pokonywać pieszo. Jeszcze przed wojną można to było zrobić tramwajem w Kostrzynie, Słubicach czy Gubinie, dziś nie kursują tymi trasami nawet autobusy miejskie.
Dystans pomiędzy przejściami granicznymi wynosi nierzadko 50 km, nie działają dawne mosty i promy w Kłopocie, Uradzie, Nowym Lubuszu. Bez samochodu podróż do Polski jest dla Niemca raczej karkołomnym zadaniem. Zresztą nie ma po co tutaj jeździć: kurorty nad lubuskimi jeziorami są nierozpropagowane, mają słabą infrastrukturę, choć tutejsze Pojezierze Lubuskie jest zabójczo piękne. Może chociaż cena wypoczynku w Polsce byłaby magnesem dla naszych zachodnich sąsiadów? Jednakże reklamy dla tutejszych kurortów po zachodniej stronie granicy nie robi nikt, toteż cudzoziemców jak na lekarstwo.
Od wielu lat nie udaje się też ożywić jedynego w tym regionie portu lotniczego, największego kuriozum polskiego rynku lotniczego. Jako że teren dzierży Agencja Mienia Wojskowego i nie chce przekazać go lokalnym samorządom, ten port lotniczy zamiast przyjmować samoloty tanich linii od dwóch lat dobijające się by z niego korzystać, przynosi kilkumilionowe straty rocznie dla zarządzających nim Państwowych Portów Lotniczych. Próby zmiany tej sytuacji napotykają na silną polityczną blokadę, z myślą także o tym porcie posłowie opracowali nawet spec-ustawę mającą go wyrwać z rąk AMW!
Nie udało się też stworzyć Trójmiasta Lubuskiego, skupiającego 200 tys. mieszkańców konglomeratu nadodrzańskich miast Nowej Soli, Sulechowa i Zielonej Góry, wg propozycji z lat 70-tych mających zostać połączone na wzór Gdańska, Sopotu i Gdyni koleją SKM. Szkoda, bo w Zielonej Górze zachowały się nawet tory przedwojennej kolejki podmiejskiej przebiegającej przez ścisłe centrum miasta i wygodnie łączącej największe osiedla z resztą aglomeracji, a czas przejazdu koleją między miastami Trójmiasta mógłby wynieść kilkanaście minut. Dziś tory są w stanie agonalnym, w większości nadają się do remontu. A to właśnie stworzenie w tym regionie choć jednego silnego ośrodka mogłoby zdjąć odium stagnacji z tego podupadającego dziś regionu i jest w zasadzie jedynym kierunkiem rozwoju dla południa województwa, pozwalającym ścigać się z większymi aglomeracjami o kapitał ludzki i finansowy.
Miasto wydaje się być zarządzane prężniej od stojącej od lat w miejscu Zielonej Góry. Mimo to od lat trwa cicha i wyniszczająca wojna między oboma największymi ośrodkami województwa- pochodzącego z Gorzowa premiera Marcinkiewicza w kuluarach oskarżano o blokowanie zielonogórskich inwestycji (takich jak np. lotnisko), a gorzowiacy odwdzięczają się podobnymi pomówieniami. Różne urzędy porozrzucano w obu miastach, w Gorzowie urzęduje wojewoda, w Zielonej Górze marszałek. Niedawno do rangi symbolu urosła walka między obu miastami o siedzibę telewizji.
Mitem okazała się być współpraca z przygranicznymi Niemcami, która udała się jedynie w dziedzinie edukacji dobre przykłady to Uniwersytet Viadrina czy polsko- niemieckie gimnazja. Obie społeczności żyją dziś zupełnie osobno, nie wchodzą sobie w drogę ani też nie współpracują. Brakuje nawet przestrzeni do choćby dialogu. Brak jest regionalnych polsko-niemieckich mediów, a lokalne media po cichu wycofały się z transgranicznej współpracy.
A jest o czym mówić- od lat podróż 150 km z Berlina do Zielonej Góry trwa nawet i 6 godzin, a podróżni zmuszeni są do wielokilometrowego marszu pomiędzy dworcami po obu stronach granicy, by przesiąść się na polskie autobusy. Jedynie do Kostrzyna da się dojechać wygodnie koleją, co godzinę docierają tu z odległego o 50 km Berlina pociągi prywatnego Connex-u, ale już na granicznym peronie stoi polski kolejarz, który kasuje podróżnych po 20 zł. Od lat nie można tez doczekać się bezpośrednich pociągów z Berlina do Gorzowa. A to 4,5-milionowy Berlin jest kulturalnym i gospodarczym centrum dominującym od wieków w tym regionie.
Uwe Rada, berliński publicysta któremu na sercu leży ten region, zauważa że dla przeciętnego Niemca ten rozpoczynający się 60 km od Berlina region Lubuskiego jest biała plamą na mapie. Pogranicze, miast być miejscem spotkania obu kultur, jest regionem „Abwanderungu”, z którego się pospiesznie emigruje po skończeniu edukacji. Niemieckie nadgraniczne miasta, takie jak Guben, Eisenhuettenstadt, Frankfurt nad Odrą, to miejsca gdzie burzy się opustoszałe bloki, a liczbach mieszczan spadła od upadku muru o 1/3. Ekonomiści nazwali ten proces mianem kurczenia miast, wywołanym ekonomiczną degrengoladą.
Na polskiej granicy urywa się schemat komunikacji zbiorowej rozwieszony na każdej stacji i w każdym brandenburskim i berlińskim pociągu, urywa się też precyzyjny system w którym pociągi regionalne kursują co 30 lub 60 minut. Do Polski dojedziemy jedynie samochodem osobowym- w woj. Lubuskim ogromnym problemem jest komunikacja zbiorowa. Kolej upadła do tego stopnia że po województwie jeździ się niemal bez wyjątku autobusami, a te są nijak powiązane z niemieckim systemem transportu zbiorowego. Dla typowego Niemca transport zbiorowy po wschodniej stronie Odry niemal nie istnieje- on jest przyzwyczajony do innej częstotliwości kursowania, innego standardu.
Podejmowane już dekadę temu próby stworzenia konkurencji dla PKP nie powiodły się, choć władze od lat mówią o potrzebie ogłoszenia przetargu na obsługę linii kolejowych. Dziś po zdezelowanych torach z rzadka wleką się pociągi-widma wiozące nieraz po kilka osób, za które samorząd płaci PKP najwyższe w kraju dotacje w przeliczeniu na pociągokilometr. Do tego brak jest bezpośrednich połączeń transgranicznych, czy to autobusowych, czy kolejowych. Nie mając samochodu, granicę musimy pokonywać pieszo. Jeszcze przed wojną można to było zrobić tramwajem w Kostrzynie, Słubicach czy Gubinie, dziś nie kursują tymi trasami nawet autobusy miejskie.
Dystans pomiędzy przejściami granicznymi wynosi nierzadko 50 km, nie działają dawne mosty i promy w Kłopocie, Uradzie, Nowym Lubuszu. Bez samochodu podróż do Polski jest dla Niemca raczej karkołomnym zadaniem. Zresztą nie ma po co tutaj jeździć: kurorty nad lubuskimi jeziorami są nierozpropagowane, mają słabą infrastrukturę, choć tutejsze Pojezierze Lubuskie jest zabójczo piękne. Może chociaż cena wypoczynku w Polsce byłaby magnesem dla naszych zachodnich sąsiadów? Jednakże reklamy dla tutejszych kurortów po zachodniej stronie granicy nie robi nikt, toteż cudzoziemców jak na lekarstwo.
Od wielu lat nie udaje się też ożywić jedynego w tym regionie portu lotniczego, największego kuriozum polskiego rynku lotniczego. Jako że teren dzierży Agencja Mienia Wojskowego i nie chce przekazać go lokalnym samorządom, ten port lotniczy zamiast przyjmować samoloty tanich linii od dwóch lat dobijające się by z niego korzystać, przynosi kilkumilionowe straty rocznie dla zarządzających nim Państwowych Portów Lotniczych. Próby zmiany tej sytuacji napotykają na silną polityczną blokadę, z myślą także o tym porcie posłowie opracowali nawet spec-ustawę mającą go wyrwać z rąk AMW!
Nie udało się też stworzyć Trójmiasta Lubuskiego, skupiającego 200 tys. mieszkańców konglomeratu nadodrzańskich miast Nowej Soli, Sulechowa i Zielonej Góry, wg propozycji z lat 70-tych mających zostać połączone na wzór Gdańska, Sopotu i Gdyni koleją SKM. Szkoda, bo w Zielonej Górze zachowały się nawet tory przedwojennej kolejki podmiejskiej przebiegającej przez ścisłe centrum miasta i wygodnie łączącej największe osiedla z resztą aglomeracji, a czas przejazdu koleją między miastami Trójmiasta mógłby wynieść kilkanaście minut. Dziś tory są w stanie agonalnym, w większości nadają się do remontu. A to właśnie stworzenie w tym regionie choć jednego silnego ośrodka mogłoby zdjąć odium stagnacji z tego podupadającego dziś regionu i jest w zasadzie jedynym kierunkiem rozwoju dla południa województwa, pozwalającym ścigać się z większymi aglomeracjami o kapitał ludzki i finansowy.
Wydaje się że Lubuskie na swoje 5 minut musi poczekać do momentu gdy Niemcy otworzą dla Polaków rynek pracy. Wówczas może być wielki boom na przygraniczne miasta, jeśli tylko te będą umiały być konkurencyjne wobec już niewiele droższych w kosztach życia miast niemieckich. Żyć w Polsce, zarabiać po europejsku- ten sen chyba najprędzej ma szansę się spełnić tutaj. Kostrzyn, Witnica, Gorzów, Słubice czy Rzepin mogą stać się polskimi przedmieściami wielokulturowego Berlina, miastami satelickimi odległymi od Ostbahnhofu o godzinę podróży kursującym co 30 minut pociągiem podmiejskim. Jak na razie, Polacy pracujący w Berlinie wybierają jednak życie po niemieckiej stronie granicy.
saics running shoes
OdpowiedzUsuńabercrombie and fitch kids
hugo boss
michael kors handbags
supra shoes
michael kors handbags
nike store uk
basketball shoes
adidas nmd
dallas cowboys jersey