
W Zielonej Górze pozostaną tylko „Kolorowe jarmarki”, jako impreza organizowana za miejskie pieniądze dla starszych pokoleń. Jeśli ktoś cierpi na „niedosyt młodej, świeżej sztuki”, tak jak Dorota Żuberek z lokalnego dodatku Gazety Wyborczej, to niech wyjedzie z Zielonej Góry śladem chyba wszystkich co zdolniejszych z mojego pokolenia. Żuberek pyta, czy naszym mieście” jest „embargo na młodych”? Myślę że za rok czy dwa zapyta, gdzie się podziali wszyscy młodzi. Bądźmy zatem miastem spokojnej starości, skoro nie potrafimy inaczej.
Początek września, kolejny nudny poniedziałkowy wieczór w Zielonej Górze. Robię więc to co zwykle, umawiam się z przyjaciółmi na wspólne granie na bębnach na deptaku. Zapraszam przez Internet wszystkich mi znanych zielonogórskich bębniarzy i rastamanów oraz piszę stosowną informację na lokalnym, zamkniętym forum internetowym, skupiającym chyba najruchliwszych młodych ludzi w mieście.
Zielona Góra to 100-tysięczne miasto na zachodzie Polski, które składa się w większości z blokowisk i zabytkowego historycznego centrum. Miasto jest nieco odcięte od świata, potrzebowałem aż sześciu godzin, aby do niego dotrzeć z berlińskiego lotniska. Przyleciawszy prosto z dalekiego 72-tysięcznego Galway, znad irlandzkiego wybrzeża Atlantyku, gdzie nie mogłem przejść tamtejszym deptakiem skutecznie zatłoczonym przez Irlandczyków nie mieszczących się w pubach, rozmawiających i bawiących się z kuflami piwa wprost na ulicy. I właśnie z takiego miejsca trafiłem do miasta pustych ulic. Zielonogórską „pustość” fotografował pewien znajomy włoski biznesmen, chcący uwiecznić to zaskakujące i wyjątkowe dla niego kuriozum.
Ów odwiedzający miasto znajomy zasypał mnie gradem pytań: czy w Zielonej Górze żyje się inaczej niż na świecie, czy tutaj w weekend pracodawcy nie wychodzą ze swymi pracownikami na obowiązkową wizytę w pubie, czemu wasi młodzi nie zaludniają w każdy wieczór centrum, zupełnie jakby gdzieś wybyli, czy moi znajomi studenci uznają centrum miasta za nudne i wolą życie w uniwersyteckim gettcie wokół campusu, dlaczego nie ma tłumów w klubach?
I cóż miałem odpowiedzieć włoskiemu towarzyszowi? Zielona Góra w ów poniedziałkowy wieczór była naprawdę jak wymarła, a przecież zielonogórzan aktywnych zawodowo jest 55 tysięcy. To sporo. Skąd więc ta dołująca pustka, czyżby z statystycznej przewagi starszych mieszkańców: domatorów uwielbiających telewizor i domowe pielesze? Być może, ale dla mnie to nie oni są normalni, normalnymi są ludzie, którzy chcą się bawić, którzy po powrocie ze szkoły czy pracy spotykają się z przyjaciółmi, śmieją się, dyskutują, słuchają wspólnie muzyki, idą na imprezy, jadą wspólnie na festiwale. Podczas tegorocznych wakacji na każdym z polskich festiwali była spora grupa mieszkańców naszego miasta, niekiedy tworząca wręcz małe namiotowe miasteczko. Dla mnie to oni chcą żyć normalnie, bo korzystają z każdej szansy na skosztowanie kultury.

Oni chcą się bawić, chodzić każdego wieczora na imprezy klubowe, oglądać spektakle teatralne, podrywać i tańczyć na całonocnych imprezach. Oni nie włączają telewizora, ponieważ mają lepsze pomysły. Mój przyjaciel, na ogół milczący dredziarz, po roku życia na emigracji z oglądacza telewizji stał się zupełnie innym człowiekiem. W jego nowym domu nie da się włączyć telewizora ponieważ dawno temu zepsuła się wtyczka i dotychczas gospodarz nie miał potrzeby jej naprawić.
U niego w domu gotuje się wspólne obiady dla kilku rodzin polskich emigrantów mieszkających na tym samym piętrze apartamentowca, po mieszkaniu mojego przyjaciela kręcą się dzieci sąsiadów, głośno gra muzyka - indyjska banghra, jamajska ragga czy denshol. Impreza trwa cały dzień, choć gospodarz jest typem kompletnego milczka, który przed laty opuścił Zieloną Górę tylko z plecakiem, dziś jest gospodarzem apartamentu w nadmorskim kurorcie, będąc tam zwykłym robotnikiem. By tak żyć w Zielonej Górze musiałby być co najmniej członkiem tutejszej elity, choć i ona nie mieszka w śródmiejskich apartamentowcach.
Na pytanie, czy wróci do Zielonej Góry, odpowiada negatywnie. Po co, skoro z Zielonej Góry wszyscy w jego wieku wyjechali, a nowi nie przyjeżdżają. Mój milczący przyjaciel trafnie oddał również moje własne odczucia - moi rówieśnicy, zielonogórscy przyjaciele i znajomi, prawie wszyscy powyjeżdżali, pozostały nastolatki, młode rastamanki (tzw. rastuszki), które na festiwal potrafią zabrać ze sobą osiem rodzajów gandzi dopiero co przywiezionej z Amsterdamu, pozostały też kinderpanki chodzące z klamerkami w uchu i wyszczekane nastolatki w rodzaju Mariki. Ale nawet ona ma dość Zielonej Góry, po powrocie ze Szklarskiej Poręby narzeka że w naszym mieście nie ma nawet banalnych gdzie indziej rozrywek w rodzaju karaoke, o soundsystemach czy imprezach klubowych nie wspominając. Marika chce się bawić, ale nie przy „kolorowych jarmarkach” i muzyce dla emerytek.
Muzyka: MC Eksman- In Love
Komentarze
Prześlij komentarz